O Jasifie, Edypie i Syzyfie, czyli Welsh Masters, dzień drugi.
Gra numer 5, jakiś taki śmieszny pan ze Swansea, Retrybucja. Rozpiski to Helyna i Issyria. Patrzę na rozpę Issyrii i wyglądało mi to całkiem przyjemnie dla Baldura, którym chciałem zagrać, ale Helyna miała 2 x max Sentineli, co, jak się obawiałem, mogłoby się przejeść przez moje buffy, a ja tak dużo pod Baldurem czyszczenia piechoty nie miałem specjalnie. Szybki rzut oka na stół, gramy tzw. polski klasyk turniejowy, czyli 3 flagi, a na środku stołu 2 lasy obok siebie, no to już wiedziałem, że jak dorzucę kolejne 3 lasy to przeciwnik będzie miał kupę śmiechu. Innymi słowy, wziąłem Wurmwooda, a przeciwnik, jak już wspomniałem, wziął Helynę. Helyna była zdecydowanie inna niż ta, ktorej dnia poprzedniego prawie założyłem CK, bo zamiast 3 kolosów, miała : 2 x Max Sentinels z UA i Soullessami, Disco-Psycho-Party (Discordia, dla tych którzy nie łapią fazy
), Imperatus, Aspis, Stormfall archers, 2 x Arcanist Mechanik. Ja wygrałem zaczynanie, wszystkim na maksa do przodu, zabunkrowałem się w korytarzu pomiędzy lasami na środku, dorzuciłem las od siebie, Sentry Stones z patyczakami na flankach, żeby czyścić Sentineli i kontestować flagi. Przeciwnik trochę ambitnie wszystkim pobiegł do przodu, już moje skamieniałe serce poczuło ciepło, jak zobaczyłem, że przeciwnik mi chce oddać pół armii za darmo. Niestety potem padło trochę przykrych słów, typu "Discordia odpala Imprint", "Sentinele w B2B", "Dowódca Sentineli odpala Minifeat", "Caster rzuca decelerację i odpala feata". Moja tura, patrzę na to wszystko, zaczynam sobie w głowie czyścić tą piechotę, oczami wyobraźni wyciągam Disco którymśtam wilkiem, coś tam kobinuję, cieszę się, że przeciwnik pierwszy odpalił feata, bo kiedyś wyczytałem taką mądrość gdzieś w Internetach, że jak grają na siebie dwaj kontrolni casterzy, to ten, który pierwszy zafeatuje, to przegra. Żyłem dotąd według tej zasady i muszę przyznać, że zasada ogólnie dobra, tylko ktokolwiek ją wymyślił, nie uwzględnił w niej Jasifa, ale mniejsza z tym, wracamy do stołu. Już sobie wszystko w głowie poukładałem, no to pytam przeciwnika, ile arma mają Ci sentinele co zamierzam ich spreyować. On wyrzuca z siebie jakąś dziwną liczbę, która wydaje się bliższa wysokości diety poselskiej niż wartości Arma w Warmachine. Jednakże, potwierdziwszy prawdziwość jego słów, musiałem szybko zejść na ziemię i wymyślić plan B, bo plan A okazał się awykonalny, jeśli nie zacznę rzucać samych 6 na ranienie, boostując. Szybki rzut oka na sytuację i już wiedziałem, że nie ma tak dobrze jak sądziłem, więc mając świadomość upływającego czasu, podsunąłem wszystko nieznacznie do przodu, upewniłem się, że przeciwnik nie ma nigdzie pathfindera poza Sentinelami na szarży, zafeatowałem drzewem i oddałem turę przeciwnikowi, kontestując taktycznie obie flagi w taki sposób, że nie mógł ich doczyścić. Przeciwnik postanowił co 2 minuty swojej tury przypominać mi, że drzewo jest giete i mój feat jest strasznie karcący i że gra na drzewo przypomina seks między emerytami. Nie pytałem skąd wie, zaufałem mu. Następnie zaczął smędzić, że nie zabiłem mu żadnego Sentinela i że nie może przez to zrobić Vengeance. W tym momecie, mimo, że zachowywałem pozory spokoju, mentalnie zrobiłem największy w życiu facepalm, bo zwyczajnie zapomniałem o tym, i gdybym mógł, to bym zabił kilku tu i tam i tym samym skazałbym się na dosyć nieprzyjemne konsekwencje. Co zabawne, przeciwnik nawet wystawił mi jednego sentinela samotnego z przodu na podpuchę, ale w swoim genialnym planie nie uwzględnił, że nawet nie ogarnąłem, że on tam jest i że mogę go łatwo zabić. Tak między nami, to bez sensu rzucił tego minifeata, bo z armem 23 czy tam 25 to mnie totalnie zniechęcił do zabijania tych sentineli, przez co stracił ten vengeance, a tak naprawdę prawdziwa akcja i tak zaczęła się dopiero jak się wymieniliśmy featami, i wtedy ten minifeat by mu bardzo pomógł, bo mu odczyściłem okrutnie dużo tych ludków. Tak czy inaczej, po wymianie uprzejmości wracamy do mojej tury i zaczyna się bezlitosny wpierdol. Gheto wyrywa Disco, Woldwyrdy do spółki z Purebloodem i Sentry Stone'ami czyszczą całą moją prawą flankę z Sentineli. Wpadam po drodze na genialny pomysł wyczytany gdzieś kiedyś w necie, teleportuję kamyka w środek gromadki Sentineli, drzewo rzuca w kamyk Hellmouth, wciągam jakichś 8 gości, niestety ciastko obejmuje tylko 5, a do tego w sumie dosunąłem ich B2B, więc arma mają takiego, że ten "syty" hellmouth zabił w sumie może 2-3. No cóż, chciałem się chociaż przez chwilę poczuć jak forumowa gwiazda theorymachine, to się poczułem, ale nie było z tego za dużo pożytku. Jedyne co dobrego z tego przyszło, to że poupychałem tych Sentineli w taką miłą gromadkę, więc potem spreykami łapałem ich po kilku na raz. Imperatusowi pod japę rzuciłem las, żeby się nie ekscytował, oddałem turę przeciwnikowi. On tam coś podszedł z Vengeance, coś tam poszarżował i gówno w sumie zrobił, wyrwał tylko Ghetorixa, który i tak był spisany na straty bo był Sprimalowany, a wolałem, żeby on musiał tych swoich sentineli znowu zbić w kupkę wokół Gheto, żeby potem mógł ich spokojnie wyspreyować na tamten świat. No to znowu moja tura, czyścimy, drzewo podskakuje z radości, bo dostaje co turę max dusz, scoruję 1 punkt. Jego tura, już nie bardzo co ma na stole, coś tam znowu kręci się. Moja tura, Curse of Shadows w Imperatusa, primal na Ferala, Feral wyrywa Impiego, dożynam resztki Sentineli. Scoruję kolejne 2 punkty, zostaje mi na zegarze 56 sekund. Przeciwnik ma w tym momencie 1 Mechanika, Aspisa, 4 stormfall archerów, castera, ja straciłem 2 Shifting Stones i Gheto. On biegnie wszystkim kontestować flagi. Na mojej prawej fladze stoi Aspis i mechanik, a potem długo długo nic, więc jak ją wyczyszczę, to on w swojej turze nie ma szans jej scontestować i wygrywam 5-0 na scenariusz. Trzęsącymi ze stresu rękami dostawiam patyka, zbieram furie, frenzuję feralem, szybko ze spreyki odjebuję mechanika do piachu, chwytam Pureblooda, żeby podszedł i odrzucił Aspisa od flagi (wystarczyły jakieś 2 cale i byłoby po grze), w tym momencie mój zegar zapiszczał, że mam 5 sekund do końca.... zdążyłem powiedzieć, że forfeituję resztę aktywacji i przełączyć. Przeciwnik, dotąd śmieszek jakich mało, znawca geriatrycznego seksu, spojrzał na mnie i z chłodnym niczym Khadorska zima spojrzeniem i kamienną twarzą wymamrotał "sorry, kolego... forfeituję wszystkie aktywacje" po czym nacisnął spust... tzn. przełączył zegar. Pomyślałem sobie "I ty Brutusie przeciwko mnie?", w końcu zagrałem idealną grę, zabiłem całą armię nie tracąc nic, a potem brakło mi 10 sekund zeby odebrać zasłużone laury? No trudno. 4 gra drzewem w ten weekend i za każdym razem problem z zegarem, trzeba wyciągnąć wnioski i grać więcej Baldurem. Przeciwnik miał widać trochę poczucia winy, że mnie wykończył z gracją Hannibala Lectera, ale było mi wszystko jedno, bo nawet mi chuj nie zaproponował piwa po grze, więc widocznie sumienie go wcale tak nie gryzło jak powinno.
Gra numer 6. Znowu jakiś kolega skądśtam, chyba Garry. Butcher2 na spamie Doomreaverów (aż musiałem w telefonie sprawdzić, czy to na pewno 2017 rok) i tier Harkevicha. Wyciągnąwszy wnioski z poprzedniej gry, stwierdziłem, że gram Baldurem i nie ma chuja, chyba, ze będzie jakaś oczywista kontra na to. Nie było, więc biorę Baldura, przeciwnik zgodnie z przewidywaniami bierze Baldura i lecimy. Przeciwnik zabrał mi Advance Deploy z tiera, ale nie płakałem bardzo, bo w tej rozpie tylko Sentry Stones miały AD, a i tak były z grubsza mało użyteczne na jack spam. Tak czy inaczej, przeciwnik miał : Black Ivan, Behemoth, 4 x Destroyer (ten z bombardą i toporem, nie wiem w sumie jak się nazywa), min Kayazy z Underbossem, Windowmakerów i Windowmaker Marksamana, Forge Seera. Moja pierwsza tura hurra do przodu Gheto i Megalithem, klasycznie Rootsy i murek, Woldwrath oczywiście nie trafił w ustawionych idealnie pod blasta Windowmakerów, oddaję turę przeciwnikowi. On coś tam tupta do przodu, i rzuca Broadside. Wtedy zapala mi się czerwona lampka, że on przecież ma tego spella. Zrozumiałem, że jego rozpiska i Gameplan to abusowanie Broadside, robiąc 11 strzałów z bombard na turę. No to dobra, trzeba zacząć uważać na Baldura, bo z DEFem 13 to się prosi o strzał w papę. Zacząłem się męczyć i robić jakieś screeny z shifting stones, kiedy przeciwnik mi mówi, że ma arcing fire, więc i tak ma wyjebane na intervening modele. Sprawa zaczyna się robić poważna, marnuję czas kombinując, jak się zasłaniać, robiąc potrójny screen (3 shifting stones, 3 mannikins, 3 mannikins). On sobie znowu coś tam tupta, strzela, niewiele robi, odpala feata. Ja Megalithem i Gheto napierdalam na pałę i szarżuję najbardziej wysuniętego destroyera, żeby związać mu te jego jacki, bo jak już nie mogą strzelać to już nie jest tak fajnie, ale kości zaśmiały mi się prosto w twarz i nie mogłem rzucić więcej jak boostowane 7 na dmg. Woldwrath coś tam chyba podszedł i scontestował flagę czy coś, w każdym razie mocno do przodu, Sentry stones zdążyły się cofnąć i zrobić forest wall przed Baldurem, Baldur zafeatował, rzucił murek pod nogi Gheto i Megalitha, żeby przeciwnik nie mógł dostawić wszystkich jacków i oddałem turę. Od tego momentu zaczęło się robić nerwowo, więc nie pamiętam dokładnego przebiegu zdarzeń, ale ogólnie wyglądało to tak, że on starał się klepać mnie wszystkim co miał, na mnie to nie robiło specjalnie wrażenia, więc w mojej turze zdejmowałem mu po około 1,5 jacka na turę, on mi oddawał i ranił mi wszystko po trochu, ale nie zabijał nic, ja się leczyłem kamieniami, baldurem i stoneshaperami, po czym znowu zdejmowałem mu półtora jacka i tak się bawiliśmy. Kayazy tam dawno zginęli po tym jak postanowili podejść pod Sentry Stone, żeby wywrzeć jakąś presję na flance, czy coś, tak czy inaczej przypłacili to życiem. Ja straciłem Megalitha i 2 patyczaki, przeciwnikowi na stole zostało pół Black Ivana i pół Destroyera oraz caster schowany w samym rogu killboxa. Niestety czas płynął nieubłaganie jak się przebijałem przez te cholerne jacki i chcąc niechąc, drugę wygraną de facto grę wdupiłem na czas. Piwa znowu nie dostałem, więc poszedłem szamać lunch bez specjalnej wymiany uprzejmości.
Na miejscu mieliśmy catering ( o tym w osobnym poście), więc ustawiłem się w kolejce i kontemplowałem swoją sytuację. Ostatnią bitwę grałem na stole usytuowanym w przedostatnim rzędzie, co oznaczało, że przegrawszy, byłem skazany na najgłębsze otchłanie warzywniaka, krainę legend, gdzie grasują takie legendy jak Dzuki Ragnarsson i jego mordercza lewitująca pralka. Wtedy również usłyszałem w oddali rechot fatum, kiedy uzmysłowiłem sobie, że historia zatoczyła koło, a przeznaczenie wzięło górę nad najszczerszymi wysiłkami człowieka... Pomimo ucieczki do RPA, gdzie zostałem mianowany Białym Słońcem Afryki i na chwilę zakosztowałem nektaru pierwszych stółów i nagród pieniężnych za top3, jak Edyp, próbując oszukać przeznaczenie pomogłem je tylko wypełnić, wracając tam, gdzie pisane mi być, czyli na ostatnich stołach... Analogia z Edypem trochę mnie skonsternowała, więc od razu zacząłem w pamięci sprawdzać, czy na pewno nie spałem z własną matką, jednak od kilku miesięcy nie widziałem żadnych cycków, więc chyba jest okej.
Gra numer 7. Los się jednak do mnie uśmiechnął i zostałem na swoim stole w przedostatnim rzędzie. Dostałem innego wojownika głębokiego warzywniaka, mojego ziomka Stu. Stu może oszukuje sam siebie i innych dookoła, ale ja potrafię dostrzec, zza grubych szkieł jego okularów, ten smutek w oczach, będący wyrazem bólu istnienia i głodu samodestrukcji, co objawiło się u niego tym, że niczym mitologiczny Syzyf, próbuje udowodnić, że da się grać Constance Blaze i pSturgisem. Po szybkim spojrzeniu na jego listy wiedziałem, że mogę bez stresu rzucić eBaldura i powinieniem przegrindować grę na attrition/czas. Stu wziął pSturgisa z masą jakichś dziwnych rzeczy, które do teraz nie mogę uwierzyć, że tak naprawdę są w Cygnarze, w sumie nie miał kart, tylko warrooma, więc nie mam pewności, że nie zmyślił tych zasad, bo to naprawdę w głowie się nie mieści. Chyba miał tam Cyclone'a, 2 takie małe skaczące jacki pod Jakes, 2 takie małe strzelające jacki co w b2b z trencherami niby dostają dodatkowe strzały, 2 trencherowe weapon crews, trench bustera, toster, full trencherów z ua i 3 granatnikami i jakimś solosem do kompletu co to niby artillerista ma i to chyba tyle. Zanim zaczęliśmy się wystawiać, Stu pyta, jakie staty ma mój caster... Mój mózg zaczyna pracować szybciej, starając się zrozumieć, co to za dzikie CK ma ten śmieszny caster, który nic nie robi. Co prawda nie pierwszy raz ktoś mnie tak próbował podejść (prawdziwa wojna psychologiczna, takie niby z głupia frant pytanie o staty, a przeciwnik zaczyna zachodzić w głowę, skąd zaraz poleci CK), ale mimo to zacząłem czuć presję. Ja coś tam podchodzę, on coś tam podchodzi. On zaczyna strzelać, ale nic mi nie robi, bo z takimi pukawkami to może najwyżej na odpuście w Kozach proboszcza przestraszyć. Ja wyszarżowuję Megalithem i Ghetorixem wyciągam mu tego śmiesznego skaczącego jacka, Woldwrath pudłuje boostowaną 7mkę w weapon crew, gdzie z blasta wciągałem dużo supportu, Baldur rzuca murek pod nogi Gheto i Megalitha, feat, przełączam zegar. Już widzę, że przeciwnik ma słabo z czasem, bo rzuca te głupie znioski z pow 10 zamiast robić cokolwiek sensownego. I tutaj następuje zwrot akcji, bo przeciwnik zaczyna kminić i układać proxy base'y, mierzyć szarżę Sturgisa na Megalitha, ja głupieję. Krótką chwilę i kilka proxy base'ów i laserów później, Sturgis wszarżowuje w Megalitha, klepie go dwa razy i place'uje się 3 cale w moim kierunku... myślę, o co chodzi, czy to jest to CK którego się obawiałem, ale nie wiedziałem, skąd przyjdzie? Następnie rzuca teleporta i place'uje się obok Baldura, zaraz przed moim deploymentem. Mój mózg prawie eksplodował, zacząłem się podejrzewać, że to jakaś chytra sztuczka, żebym się wyclockował zastanawiając się, co on właśnie odjebał. Reszta jego armii pobiegła na pałę kontestować flagi i blokować mojego woldwratha. 10 minut później, jak już się upewniłem, że to nie jest jakaś wersja warcabymachine, gdzie jak caster przeciwnika dobiegnie do przeciwnego deploya to zamienia się w damkę i dostaje zasady Butchera3, odczyściłem trencherów blokujących mi garganta, podszedłem do sturgisa, zboostowane trafienie go wywróciło, po czym 4 focusy i Arcane SHield, które miał na sobie nie pomogły mu przeżyć ataku wielkiej kamiennej rozwścieczonej małpy. Okazało się, że plan przeciwnika to przetrzymanie mojej próby CK i założenie mi CK w odwecie, co wydaje się planem tak odważnym, jak bezsensownym, jak to w micie o Syzyfie.
Tak oto zrobiłem plan minimum 2-5, licząc na 3-4, mając ambicje na 4-3. Niestety wyszło nieogranie, tak własnymi rozpiskami (zegar), jak i z rozpiskami przeciwnika. Co do drzewa to nie podoba mi się granie nim, za dużo opcji, zawieszam się kalkulując milion opcji, gdzie rzucić las, czy rzucać hellmouth czy stranglehold czy cośtam itd. Koniec końców zawsze kończy mi się czas albo robię jakiś durny błąd, bo za dużo kalkuluję. Natomiast rozpa Baldura śmiga super, fajnie mi się tym gra. Co prawda statycznie, ale to super uczucie, którego dotąd nie miałem w Circle, że przyjmuję szarże takiego Tiberiona i spokojnie sobie stoję i po podleczeniu oddaję i wyciągam heavy. Do tego Stoneshaperzy robią grę, bo albo leczą, albo ściągają furię, albo spreyuyą cokolwiek blokuje kolosa. Naprawdę 10/10, polecam tę rozpiskę, będę ją ogrywał na pewno.
To tyle w tym odcinku, podsumowanie i zdjęcia itd. opiszę jak będę miał chwilę, bo uzbierało mi się trochę spostrzeżeń na temat mety i turniejów.
Pozdro!